piątek, lipca 21, 2006

II. Porwanie Pierworodnego

Trzeba nauczyć się widzieć to, co powinno się zobaczyć,
nie zaś to, co inni chcieliby, byś widział.
- Tao Shinsei

12/13 dnia miesiąca Doji (Kozła) 1129 roku

...Pustka jest Wszystkim, Pustka jest niczym...

KRZYK! Dźwiękowa manifestacja bólu, cierpienia w zamknięciu, zniewolenie w krzyku...

Pięć miejsc. Pięć kolorowych kamieni. Nie, cztery.
Otwieram się na wszystkie żywioły...
...
widzę zielone wstęgi, wirujące szaleńczo
czuję biel kotłujących się straceńczo podmuchów
słyszę nieprzerwany szum wodnego błękitu bijącej przerażoną pianę
wyczuwam pełgającą czerwień oszalałego ze strachu płomienia
...

...a potem tylko... ja.
Ciemność.
Pustka.


Niespodziewany szelest, nagłe rozdarcie przebijanego papieru - otwieram nagle oczy. Dlaczego jest już tak ciemno? Ta czarna sylwetka, błysk ostrza! - od tej chwili wszystko potoczyło się niezwykle szybko.

Ah, niewiele pamiętam z tamtej nocy, jedynie nieskładne obrazy stają mi przed oczyma. Najwyraźniej spoglądając w lustro podczas szykowania się do uroczystej wieczerzy, zapadłam w trans, którego kontrolować nie mogłam. Nie pierwszy to raz wszak, gdy... ale nie o tym miałam pisać, zechciej wybaczyć mi chwilę zapomnienia, cierpliwy pergaminie. Pamiętam krótką modlitwę do Fortun, z nagła wyszeptane słowa - udało mi się ukryć przed wzrokiem napastnika. Ninja - pomyślałam wtedy z ogromnym zdziwieniem. Wcisnąwszy się w kąt pokoju, błagałam duchy Przodków w myślach o opiekę, by bezszelestny przeciwnik mnie nie dostrzegł. Z pomocą jednak nadciągnęli, zwiastowani przez dźwięk drącego się papieru, panowie Masakatsu i Seiishin, którzy w kilku precyzyjnych ruchach rozprawili się z nocnym zabójcą. Jego krew... jego krew... wciąż pamiętam czerwone plamy, czerwień na mnie, skropione czerwienią kimono, czerwone plamy na... czerwone plamy wszędzie wokół...
Koniec jego życia, które mógł przecież prowadzić dalej, zestarzeć się z opiekuńczą małżonką i gromadką dzieci u boku. Niechaj duchy Przodków zaopiekują się nim tam, dokąd podąży w swej dalszej wędrówce...

Gdy nareszcie się otrząsnęłam, wokół panowała cisza... nade mną stał jedynie pan Samui Seiishin, jak zawsze spokojny, milczący. Przekazał mi mą sakwę ze zwojami i ruszył przed siebie, czujnie rozglądając się. Niewiele myśląc, podążyłam za nim, mając przed sobą jego proste, szerokie plecy, dodające mi otuchy. Wpatrywałam się tylko w nie, nie chcąc zerknąć w żadną inną stronę, by nie ujrzeć kolejnych ofiar, kolejnych czerwonych kwiatów śmierci, kolejnych żyć przerwanych zbyt wcześnie, być może i żyć mych towarzyszy... nie. Nie miałam wtedy na to siły, Fortuny, przebaczcie mi!
Po zejściu na dół, zmyliłam krok, rozproszyłam uwagę na ułamek chwili - czerwień, krew, yari, trupy ludzi i... na wszystkie kami - pokonany Oni! A nadto jeszcze tamta zbroja, misternie wyrzeźbiona maska... Czyżby to... ah, Fortuny świadkiem, żem myślała, iż czas się cofnął, me serce drgnęło zdradziecko... Nie, to nie mógł być on. Za dużą próbą były wydarzenia tamtej nocy. Pamiętam jeszcze, że potrząsnęłam głową, przymknęłam oczy; jedynie mój słuch zanotował szelest szat, ciche rozmowy i zwięźle rzucane polecenia. Ciężkimi ranami pana Masakatsu, który ukazał wielkie męstwo, walcząc z potwornym Oni-zabójcą, zajął się niemal nie wytrącony z równowagi pan Seiishin. Chciałabym takim spokojem i równowagą ducha dysponować w podobnie trudnych chwilach.
Pan Seppun okazał się być ranion najpoważniej, bronił zapewne swego potomka. Nim również zajął się z sukcesem niewzruszony pan Seiishin, moje modły były wciąż przy nim. Nadzieję w Fortunach należy pokładać, by pozwoliły naszemu gospodarzowi na powrót do zdrowia, a przynajmniej na odżegnanie śmierci znad jego łoża.

Ledwie kiełkujący wstyd z powodu niemożności dotarcia na uroczystą kolację wyrwała z korzeniami paląca obawa - mały Mikadori, dziedzic pana Seppun! Czy zdrów, czy przeżył aby?! Dopiero wtedy mój umysł zdołał ogarnąć sytuację na tyle, by dojść do logicznych wniosków. Wszak to on, nasz nowonarodzony malec, musiał być przyczyną tego zajścia. Przed oczami stanęły mi wydarzenia sprzed kilku miesięcy. Matki i dziecka chciał przecież sam Yogo Yunzo!
Oni, Ninja, Skorpion tutaj... wszystko zdaje się pasować do siebie. Rozesłałam służbę w poszukiwaniach, sama udając się pospiesznie do pokoju dziecinnego. Niestety przybyłam za późno - może odnieśliśmy zwycięstwo nad plugawymi napastnikami, ale to oni okazali się mieć ostatnie słowo. Ktoś z nich musiał najpewniej zakraść się tutaj i porwać malucha wprost z jego łóżeczka, pozostawiając wszystko w nieładzie. Spieszyć się musiał ogromnie. Biedne dziecię, niechaj Fortuny je mają w opiece!

Dołączyć po chwili do mnie zechciał pan Seiishin, wyjaśniając przy tym, że ów Skorpion zwinnie z yari się sprawiający, niejaki Shosuro Yokuri, to nie napastnik, a samuraj co z pomocą nam przyszedł; bez którego z pewnością nie poradzilibyśmy sobie z odparciem ataku porywaczy. Cóż. Nie pierwszy to Skorpion, który okazuje się być zupełnie kimś innym, ta lekcja wyryła się głęboko w mym sercu.
Pan Seiishin potwierdza me przypuszczenia co do pierworodnego syna pana Seppun - duchy rzekły mu, iż dziecko jest "naznaczone znamieniem swego ojca". Czyżby pan Moritomo ukrywał jakąś mroczną prawdę? Nie, nie on, ciężko ranny, leżący bez zmysłów... A jeśli... jeśli Mikadori to nie owoc jego lędźwi, a... Przerywam me myśli w tym miejscu, nie godzi się, by pewne słowa i domysły rzeczy plugawych spłynęły na ten śnieżnobiały, niczym nie skalany pergamin.

Nie namyślając się długo, postanowiłam zagłębić się w medytacji, podążyć śladem porywaczy. Czegóż więcej chcieć bym mogła, niźli zadzierzgnięcia przyjaznej więzi z miłym bratem Kitsune? I oto jest - młody ciekawski lisek zezwolił, bym podążała wraz z niego oczami i uszami, tam dokąd prowadzi świeży trop. Wkrótce dzielny Kitsune czai się w przydrożnych krzakach, ukazując mym zmysłom swoje wrażenia. Porywaczy jest sześcioro, po zdjęciu wierzchnich ciemnych szat (wciąż na ich wspomnienie przebiega mnie dreszcz!) okazują się być ku mojemu zdziwieniu trójką Skorpionów oraz trójką Żurawi...
Cała grupa wraz z niemowlęciem (w tym miejscu odnotować muszę, że dbali o dziecię z nadzwyczajną atencją, widać włos z głowy mu spaść nie może - to tylko pogłębiło moje złe przeczucia) wyruszyła traktem prowadzącym przez pustkowia i niewielkie wioski w kierunku Ryoko Owari. Miasto Kłamstw, właśnie tam... Młody brat Kitsune zaofiarował się podążać ich śladem, zaintrygowany całą sprawą, poniekąd rozweselony myślą dalszej wycieczki i obserwacji obyczajów zabawnych dwunogich istot. Wskazywać nam będzie w przyszłości drogę w swej niezmiernej bezinteresownej dobroci, jakiej wśród ludzi niemal napotkać nie można.

Wkrótce wyruszyliśmy w drogę - wraz z ciężko rannym panem Seppun na wozie, poznanym niedawno panem Kaiu oraz z panem Shosuro, naszym nowym towarzyszem (zaiste, w jego głębokich, ciemnych oczach można wyczytać tak wiele i zarazem tak niewiele) - podążając śladem porywaczy. Gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie owi samuraje bez czci i wiary ukryli swe szaty oraz ekwipunek, odnaleźliśmy jedynie dół pełen plugastw naznaczonych Skazą Cienia. Bezzwłocznie trzeba oczyścić teren z owych wynaturzeń! Wyszeptałam krótką modlitwę z prośbą do okolicznych duchów, by czujność okazały do czasu, gdy sprowadzimy stosowne osoby, czcigodnych kapłanów, którzy zechcą to miejsce oczyścić.

Dla pewności ponownie zadzierzgnęłam więź z lisim bratem - grupa samurajów z dzieckiem nadal podążała szlakiem do Ryoko Owari. Wyczułam rozbawienie młodego Kitsune, gdym znów o przebieraniu się porywaczy myślała - wszak ludzie to tylko ludzie, zrzucają wierzchnie futro co i raz, ukazując nowe jego pokłady. Ot, dziwactwo w oczach rudego liska jest jednak elementem sprytnej i złożonej gry... Czyjej? W jakim celu? - Czas pokaże...

Brak komentarzy: